poniedziałek, 26 września 2016

Filozofia kopania kamienia


Testowanie wytrzymałości swojego obuwia na wielkich głazach i metafizyka nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego prawda? Okazuje się, że jest całkiem odwrotnie. Filozoficzne implikacje pewnego pojedynczego przypadku kopnięcia kamienia przez Samuela Johnsona, które miało miejsce 6 sierpnia 1763 roku w trakcie rozmowy z biskupem Georgem Berkeleyem są omawiane do dziś.

Berkeley zasłynął w historii filozofii brytyjskiej jako propagator immaterializmu czyli poglądu głoszącego, że świat materialnego nie ma, a jedyne co istnieje to byty poznające (spirits) i poznawane (ideas). Naczelną zasadą tego prądu filozoficznego jest łacińska maksyma esse est percipi oznacząca "być, znaczy być postrzeganym". Berkeley stał na stanowisku, że wszystko co jest dostępne człowiekowi to wrażenia i percepcje na temat świata. Nigdy nie doświadczamy świata w sposób bezpośredni, lecz zawsze za pośrednictwem zmysłów. Jeżeli ich świadectwo tworzy spójną logicznie całość, to nie ma żadnego sposobu, żeby stwierdzić że coś istnieje poza naszymi zmysłami. Żadna właściwość ani cecha obserwowanego obiektu nie może przesądzić o jego materialnej lub idealnej naturze.

Nieco podobne poglądy do tych, głoszonych przez biskupa Berkeleya istniały już w IV wieku p.n.e. Grecki sofista Gorgiasz również twierdził, że świat nie istnieje (w sposób niezależny od niego samego i materialny). W swoim manifeście starożytnego nihilizmu utrzymywał, że nie istnieje nic poza nim samym - podmiotem poznającym. Takie stanowisko filozoficzne znane jest pod nazwą solipsyzmu. Solipsysta twierdzi, że tylko o tym, co jest doświadczane przez niego samego może powiedzieć że istnieje. Rzeczy, których nie doświadcza - nie doświadcza. Nie ma więc podstaw aby przyjąć, że rzeczywiście istnieją. Płynie z tego wręcz wniosek, że gdyby nie umysł solipsysty to świat w ogóle by nie istniał. Jest on więc czymś w rodzaju fundamentu rzeczywistości.

Polemika z immaterializmem Berkeley'a lub solipsyzmem Gorgiasza jest niezwykle trudna, lub wręcz niemożliwa ponieważ nie da się wykoncypować takiego doświadczenia empirycznego, które mogłyby je ostatecznie potwierdzić lub obalić. To z resztą cecha wszystkich spójnych logicznie poglądów metafizycznych. Mimo tego Samuel Johnson, o którym była mowa na początku, intensywnie i z pasją dyskutował z Berkeleyem na temat immaterializmu. Jego biograf, James Boswell opisuje osobliwy incydent który wydarzył się podczas jednej z takich rozmów:

"Staliśmy razem, rozmawiając o pomysłowej sofistyce biskupa Berkeleya, dowodzącej nieistnienia materii i tego, że każda rzecz we wszechświecie jest odbiciem myśli jedynie. Zauważyłem, że chociaż zgadzamy się, iż jego doktryna nie jest prawdą, niemożliwe jest jej obalenie. Nigdy nie zapomnę skwapliwości, z jaką Johnson odpowiedział, kopiąc z potężną siłą duży kamień, aż się od niego odbił: ’Tak ją obalam'."

Kopnięcie kamienia przez Johnsona najczęściej bywało interpretowane na dwa sposoby: 1) jako wyrażenie większego uznania dla "twardych faktów" lub też "zdrowego rozsądku" niż dla metafizyki, 2) jako wyraz niemocy i frustracji Johnsona potwierdzający słuszność stanowiska Berkeleya. Sposób pierwszy nawiązywał do odczytania intencji Johnsona w świetle szkockiej szkoły filozoficznej "zdrowego rozsądku" (common sense) kojarzonej z myślicielami takimi jak Claude Buffier, Thomas Reid czy też James Beattie. Nie ma jednak dowodów na to, że Johnson rzeczywiście takie poglądy podzielał. Dzisiaj wydawać nam by się mogło, że "zdrowy rozsądek" to po prostu sposób w jaki myśli się o świecie, a nie prąd filozoficzny. To jednak właśnie dzięki grupie szkockich filozofów pewne rzeczy wydają nam się oczywiste. W XVIII wieku osoba nie podzielająca ich poglądów prawdopodobnie nie próbowała by w tak malowniczy sposób zademonstrować, że "twardych faktów" nie sposób zignorować. Drugiej interpretacji impulsywnego zachowania Johnsona przeczy nieco deklaracja kopiącego: "Tak ją obalam". Nie troszczący się ani o stan swojego obuwia ani palców u nóg filozof najwyraźniej sądził, że w jakiś sposób udało mu się zakwestionować stanowisko oponenta. Samuel Johnson był z resztą podobno człowiekiem raczej opanowanym.

Na wymienionych wyżej dwóch interpretacjach sprawa się nie kończy. Trzecia z nich, jedna z bardziej oryginalnych, wskazuje że w XVIII i XIX w. w filozofii europejskiej żywo dyskutowano zagadnienie "Jak oddzielić siebie od otaczającego świata?". Sądzono, że najbardziej niezawodnym sposobem jest zawierzenie dotykowi (feeling). Uważano wtedy, że dotyk jako jedyny nie podlega rozmaitym złudzeniom tak jak wzrok, słuch, smak i zapach. Myśliciele tacy jak John Locke oraz sam George Berkeley zgadzali się, że wrażenia smaków, kolorów, zapachów i dźwięków są wtórne wobec odczuć związanych z dotykiem, a nawet że z nich powstają. Dotykowi, w przeciwieństwie do innych zmysłów dostępne były cechy pierwotne rzeczywistości. Dlatego też kopnięcie Johnsona trafiające na opór miałoby być przemyślaną demonstracją tego, że świat istnieje w sposób autonomiczny. Dotyku (i to tak intensywnego) nie sposób przecież oszukać. 

Mało tego. Autor interpretacji uważał, że również duża siła z jaką kamień został kopnięty miała znaczenie filozoficzne. W XVIII i XIX wieku sądzono, że zmysł dotyku składa się z dwóch elementów: wrażenia nacisku (pressure) oraz napięcia mięśniowego (muscular contraction). Samo dotknięcie kamienia ujawniłoby jedynie jego kształt i solidność (solidity), lecz nie pozwoliłoby odkryć jego innercji, wskazującej na to, że jest czymś innym od kopiącego, a więc istniejącym zewnętrznie. O tym wnioskować można było jedynie w oparciu o napięcie mięśniowe, które musiałoby się wytworzyć przy solidnym kopnięciu głazu. Ta interpretacja ma jednak dwie wady. Po pierwsze zakłada, że prosty i w zasadzie spontaniczny gest Johnsona był gruntownie przemyślany. Po drugie, byłaby to nieskuteczna próba argumentacji ze strony Johnsona. Innercja kamienia wskazywała na to, że istnieje on w sposób przynajmniej w części autonomiczny względem kopiącego, ale nie na to, że jest materialny. Idea także może stawiać opór. Jest mało prawdopodobne, że Johnson który doskonale znał poglądy Berkeleya popełnił błąd przedstawiając argument kompletnie bez znaczenia.

Ponad dwieście lat po incydencie z kamieniem, nieco bardziej przekonującą, czwartą już interpretację wypracował Bruce Silver. Samuel Johnson, wiedząc doskonale że obalenie ani potwierdzenie jakiegokolwiek spójnego logicznie systemu metafizycznego nie jest możliwe, bo w zasadzie każde doświadczenie może być zinterpretowane zarówno na jego korzyść jak i niekorzyść, zademonstrował nie tyle swój stosunek do immaterializmu, co do rozmowy o jego prawdziwości lub fałszywości. Skoro najbardziej wyszukane rozumowe lub empiryczne argumenty nie są w stanie niczego udowodnić ani obalić, to są one równie wartościowe dla dyskusji co kopanie w kamień.

Od sławetnego incydentu wzięło się sformułowanie argumentum ad lapidem czyli "odwołanie do kamienia". Oznacza ono rezygnację z dalszej argumentacji i odejście od centralnego przedmiotu dyskusji na zadany temat. Zwykle rozumie się je jako porażkę tego, kto argumentum ad lapidem zastosował, lecz w przypadku kopniaka Johnsona można zastanowić się czy rezygnacja z rozmowy na temat, na który nie da się skutecznie dyskutować nie była najrozsądniejszym możliwym wyjściem.

Bibliografia:

Bruce Silver. Boswell on Johnson's Refutation of Berkeley: Revisiting the Stone. "Journal of the History of Ideas". 1993, Vol. 54, No. 3, pp. 437-448.

Douglas Lane Patey. Johnson's Refutation of Berkeley: Kicking the Stone Again. "Journal of the History of Ideas". 1986, Vol. 47, No. 1, pp. 139-145.

Giovanni Reale.  Historia filozofii starożytnej. Tom I. Lublin 2000, ss. 259-270.

James Boswell. The Life of Samuel Johnson. R.W. Chapman (red.). Oxford 1998, p. 333.

Madsen Pirie. How to Win Every Argument: The Use and Abuse of Logic. 2006, pp. 101-103.

Victor J. Stranger. Co jest rzeczywiście rzeczywiste? (http://www.racjonalista.pl/pdf.php/s,4950, dostęp: 26.07.2016)

niedziela, 21 sierpnia 2016

Ulubione wino papieża


Zszargane nerwy, zmęczenie, depresja, nieśmiałość, małomówność? Wszystkim tym dolegliwościom można zaradzić przy pomocy jednego cudownego środka – kokainy! Tak mogłaby brzmieć reklama jednego z towarów zawierającego ekstrakt z krasnodrzewu pospolitego, czyli tak zwanej koki, popularnej w drugiej połowie XIX wieku w Europie oraz obydwu Amerykach. Produktem powstałym w czasach gdy nie zdawano sobie sprawy ze skutków ubocznych jej zażywania, który swego czasu podbił serca tysięcy klientów było Vin Mariani
wino Bordeaux z dodatkiem kokainy. Pijało je wiele sławnych osobistości. Wśród fanów znajdował się między innymi papież Leon XIII.

Wszystko zaczęło się w Paryżu w 1871 roku, kiedy pochodzący z Korsyki aptekarz Angelo François Mariani z pomocą lekarza Charlesa Fauvela opracował przepis na swoje sławne wino. Nie był on wprawdzie pierwszą ani jedyną osobą, która sporządzała trunki z dodatkiem kokainy, ale to właśnie dzięki niemu "wzmocnione" wino zyskało sławę. Angelo Mariani posiadał bowiem talent do reklamy. Zastosował nową jak na tamte czasy taktykę marketingową polegającą na powoływaniu się na opinie znanych osobistości. Mariani przesyłał sławnym ludziom darmową skrzynkę Vin Mariani prosząc o krótką, napisaną odręcznie opinię na jego temat. Wykorzystał przy tym sprytny psychologiczny trik, ponieważ obdarowani czuli się zobowiązani do odwzajemnienia przysługi i zwykle pisali pozytywne recenzje trunku. Mariani nie był z resztą zobowiązany do ujawniania ewentualnych nieprzychylnych opinii, w razie gdyby takie się pojawiły.

Wśród osób, które nadesłały kilka słów pochwały znalazły się takie osobistości jak Marszałek Henri Philippe Pétain, Thomas Edison, Emile Zola, papieże: Leon XIII, Pius X, Benedykt XV, królowie, królowe, lekarze, naukowcy, artyści oraz każdy, kto mógł uchodzić w ówczesnym świecie za autorytet. To właśnie prezent korsykańskiego aptekarza sprawił podobno, że Leon XIII stał się później oddanym fanem Vin Mariani.

Reklama miała z pewnością duży wpływ na popularność trunku, ale prawdopodobnie nigdy nie rozpowszechniłby się on na taką skalę gdyby nie obecna w nim kokaina. Oprócz tego, że sama w sobie jest ona substancją wywołującą silną euforię, to w przypadku gdy pomiesza się ją z alkoholem, efekt zostaje jeszcze wzmocniony. W wątrobie człowieka, który zażył kokainę jednocześnie z etanolem wytwarzany jest kokatylen. Jest to substancja, która podobnie jak kokaina wywołuje efekt euforii, przy czym utrzymuje się w organizmie przez dłuższy czas niż ona.

Początkowo wina z kokainą były wytwarzane w Europie, ale Angelo Mariani miał swojego naśladowcę również za oceanem. John Pemberton z Atlanty wprowadził w 1880 roku na rynek swoje "francuskie wino z koką Pembertona" (Pemberton's French Wine Coca). Nie była to jednak wierna kopia Vin Mariani. Pemberton przyznał w 1885 roku w wywiadzie dla Atlanta Journal, że składnikiem napoju są nie tylko liście peruwiańskiej koki, lecz także orzechy koli zawierające kofeinę. Rok później, gdy w Atlancie wprowadzono prohibicję, Pemberton kontynuował swoją działalność wprowadzając bezalkoholową wersję trunku. Choć dziś może się to wydawać kuriozalne, w napoju zawierającym kokainę, kofeinę i etanol, to ten ostatni został uznany za najbardziej niebezpieczny.

Nowa, "zdrowsza" wersja napoju, której pierwsza partia została uwarzona w 1886 roku, to nic innego jak znana dziś wszystkim Coca-Cola. Jej nazwa bierze się z resztą od dwóch głównych składników jej pierwotnej wersji – liści koki i orzechów koli. Prohibicja w Atlancie została zniesiona już w 1887 roku, ale w ciągu roku Coca-Cola zdążyła zyskać pierwszych amatorów. Kokaina pozostawała jej składnikiem jeszcze w pierwszych latach XX wieku. W późniejszym czasie, kiedy zaczęto sobie zdawać sprawę ze zgubnych skutków nadużywania kokainy, w końcu z niej zrezygnowano i opracowano nową, bezkokainową wersję, którą znamy do dziś.

Bibliografia:

Alberto Castoldi. Kokaina. [w:] Sander L. Gilman, Zhou Xun (red.). Dym. Powszechna historia palenia. Kraków 2009, s. 192.

Monroe Martin King. Dr. John S. Pemberton: Originator of Coca-Cola. "Pharmacy in History", 1987, Vol. 29, No. 2, pp. 85-89.

Peter Jatlow, Elinore F. McCance, Charles Bradberry, et. al. Alcohol plus Cocaine: The Whole Is More Than the Sum of Its Parts. "Therapeutic Drug Monitoring". 1996, Vol. 18, No. 4, pp. 460-464.  

William H. Helfand. An Assay of Coca Wine: An Eyewitness Account. "Pharmacy in History", 1988, Vol. 30, No. 3, pp. 155-156.

William H. Helfand. Vin Mariani. "Pharmacy in History", 1980, Vol. 22, No. 1, pp. 11-19

niedziela, 24 lipca 2016

Czy możemy ważyć przedmioty oczami?



Prawdopodobnie wszyscy znamy tę starą jak świat zagadkę: Co jest cięższe: kilogram ołowiu czy kilogram pierza? Wydawać by się mogło, że znamy na nią odpowiedź. Oczywiście kilogram to kilogram, niezależnie od tego o jakim materiale mówimy. Okazuje się jednak, że sprawa nie jest taka prosta. Jeżeli pytanie o to, co jest cięższe rozumieć jako "co jest dla człowieka subiektywnie cięższe?" to intuicyjna odpowiedź, której niemała część pytanych udziela za pierwszym razem "ołów", jest poprawna.

Już pod koniec XIX wieku, francuski lekarz Augustin Charpentier zorientował się, że masa obiektu nie jest jedynym czynnikiem odpowiadającym za wrażenie ciężkości. W swoim artykule z 1891 roku, opisał złudzenie kinetyczne nazwane później od jego nazwiska, polegające na tym, że ludziom którym polecono oszacować wagę dwóch obiektów identycznych pod względem masy, lecz różniących się objętością, wydaje się, że większy z nich jest lżejszy. Ten dziwaczny fenomen początkowo próbowano wyjaśnić różnicą oczekiwań względem wagi przedmiotów o różnej wielkości. Sądzono, że ludzie widzący duży przedmiot przygotowują się na znaczny ciężar i napinają mocniej mięśnie przed próbą jego podniesienia. Kiedy okazuje się, że waga była niższa niż oczekiwana, wydaje się on nieco lżejszy. Hipoteza ta została jednak później obalona gdy okazało się, że nawet kiedy napięcie mięśni zdążyło się wyrównać i przystosować do rzeczywistej masy, większy obiekt wciąż sprawiał wrażenie lżejszego.

Objętość przedmiotu nie jest jedynym czynnikiem mogącym wprowadzić w błąd nasz umysł. Późniejsze badania, prowadzone już w XX wieku m.in. przez Maxwella Carra Payna Juniora, wykazały że także kolor oraz jasność mają znacznie dla oceny wagi obiektu, przy czym obydwie te rzeczy są właściwie tym samym, ponieważ kolory zwykle różnią się od siebie jasnością. Osoby biorące udział we wspomnianym badaniu, którym polecono oszacować
na podstawie wyglądu wagę drewnianych kostek o identycznej masie i wielkości, zgodnie twierdziły, że zielone są najlżejsze podczas gdy czerwone i niebieskie najcięższe. W literaturze psychologicznej dotyczącej percepcji wagi możemy przeczytać, że generalnie obiekty ciemniejsze sprawiają wrażenie cięższych niż ich jaśniejsze odpowiedniki identyczne pod względem masy i objętości.

Okazuje się zatem, że siła z jaką muszą pracować mięśnie aby unieść jakiś przedmiot nie jest jedyną wskazówką jaką wykorzystuje nasz umysł, aby stworzyć wrażenie ciężkości. Informacje wizualne także mają na to wpływ. Trudno jest dociec dlaczego właściwie tak się dzieje, ale badania prowadzone przez lekarzy i psychologów już od przeszło stu lat, pokazują jak duże znaczenie dla percepcji mają procesy przetwarzania i interpretacji bodźców zachodzące w ludzkim umyśle. Wbrew temu co myśleli nowożytni brytyjscy empiryści tacy jak David Hume, John Locke czy George Berkeley, zmysły nie są nieomylnym źródłem informacji pokazującym nam wprost świat takim jakim jest.

Bibliografia:

Richard L. Gregory i Andrew M. Colman (red.). Czucie i percepcja. Poznań 2002.

Lynette A. Jones. Motor Illusions: What Do They Reveal About Proprioception?. "Psychological Bulletin", 1988, Vol. 103 No 1, pp. 72-86. 

M. Carr Payne Jr. Apparent weight as a function of color. "The American Journal of Psychology", 1958, Vol. 71, No 4, pp. 725-730.

niedziela, 15 maja 2016

Jamajska kultura soundsystemowa


Co łączy hip-hopowe bitwy raperów, wzrost znaczenia roli DJa oraz inżyniera dźwięku kosztem muzyka-instrumentalisty, imprezy muzyczne pod gołym niebem i mobilne systemy nagłaśniające? Wszystkie te rzeczy czerpały inspirację z jamajskiej kultury soundsystemowej. Kreatywni mieszkańcy niewielkiej wyspy położonej na Karaibach wyprzedzili brytyjski rave, powstałą w Detroit scenę techno, chicagowski house, rap a także disco, tworząc praktyki muzyczne, nieobecne lub znacznie mniej rozwinięte w innych częściach świata.

Wszystko zaczęło się na przełomie lat 40' i 50' XX wieku. Okres ten opisuje się jako złotą erę mento
gatunku muzycznego zyskującego ówcześnie ogromną popularność na Jamajce, stanowiącego połączenie afrykańskich i zachodnich tradycji muzycznych. Najlepszy czas dla mento był równocześnie początkiem jego końca. Lata 40' i 50' były bowiem okresem rozwoju technologii radiowej, dzięki której ci z mieszkańców Jamajki, którzy mogli sobie pozwolić na kupno radioodbiornika, mieli możliwość słuchania muzyki tworzonej w Stanach Zjednoczonych takiej jak rythm & blues oraz jazz. Gatunki te były znane na Karaibach już wcześniej. Przybyły one wraz z amerykańskimi żołnierzami, stacjonującymi m. in. na Jamajce w czasie II Wojny Światowej. Jednakże to właśnie dzięki upowszechnieniu się radia, zaczęły z wolna zyskiwać popularność wypierając przy tym mento kojarzone z biednymi, rolniczymi terenami.

Nie wszyscy Jamajczycy mogli sobie jednak pozwolić na zakup radia. Dodatkową przeszkodą było również to, że technologia nie była tak doskonała jak dzisiaj, a gorsza pogoda uniemożliwiała odbiór transmisji nadawanej np. z Nowego Orleanu. Koncerty jazzowe i rythm & bluesowe były drogie i nie odbywały się zbyt często. Apetyt Jamajczyków na amerykańską muzykę pozostawał w dużej części niezaspokojony. Niszę tę zapełniły dopiero tzw. "sound systemy". Ludzie tacy jak Clement Seymour "Sir Coxone" Dodd (Downbeat Sound System), Arthur "Duke" Reid (Duke Reid's the Trojan Sound System) oraz Tom Wong (Tom the Great Sebastian Sound System) zbudowali mobilne systemy nagłośnieniowe składające się z radia, gramofonu oraz możliwie najsilniejszych dostępnych kolumn głośnikowych sprowadzanych z USA lub budowanych na miejscu przez lokalnych elektryków.

Sound systemy stanowiły nowy rodzaj instytucji muzycznych skupiających: disc jockeyów, których rola przypominała nieco hip-hopowych lub drum & bassowych MCs, selektorów zwanych też operatorami*, organizatorów, promotorów, ochronę, ludzi sprzedających lokalne jedzenie i alkohol, ludzi wyspecjalizowanych w wyszukiwaniu i zdobywaniu muzyki (lokalnie lub z USA), inżynierów dźwięku, producentów itd. Sound systemy były samowystarczalnymi grupami ludzi organizującymi samodzielnie wydarzenia muzyczne odbywające się przeważnie pod gołym niebem.

Zdawać by się mogło, że muzyka skierowana do biedniejszych Jamajczyków nie wiązała się z dużymi pieniędzmi lub prestiżem. Wrażenie to jest jednak mylne. DJe byli kimś w rodzaju lokalnych celebrytów. Cieszyli się dużym szacunkiem i uznaniem. Dlatego też rola DJa uległa znaczniej dramatyzacji. Ubierano korony, płaszcze i inne atrybuty władzy. DJe niejednokrotnie nosili przy sobie broń. Były policjant, Arthur "Duke" Reid znany był z tego, że nosił w trakcie imprez: magnum kaliber .45 przy pasie i pistolet kalibru .22 przy kamizelce. Czasami dzierżył również naładowaną strzelbę. Obecność broni wiązała się z fascynacją amerykańską, czy też szerzej zachodnią, popkulturą. W omawianym czasie na Jamajce wielką popularnością cieszyły się westerny, które oglądano w zorganizowanych pod gołym niebem prowizorycznych kinach. Mówi się, że wyświetlano je na cementowych ścianach, ponieważ publiczność niejednokrotnie "ubarwiała" spektakl strzelając z prawdziwej broni do postaci występujących w filmie.

Oprócz powszechnego uznania i prestiżu, sound systemy przynosiły niemały dochód ze sprzedaży jedzenia i alkoholu. Rywalizowały więc ze sobą, starając się na różne sposoby przyciągnąć do siebie publiczność. Duży nacisk kładziono na moc systemów nagłośnieniowych. W niedługim czasie zaczęły one przybierać postać całych ścian złożonych z kolumn głośnikowych, dzięki czemu sound systemy były w stanie dorównać, a nawet przewyższyć głośność koncertów na żywo. Duże emocje budziły "starcia" sound systemów. Polegały one na tym, że dwa z nich rozstawiano obok siebie, a publiczność oceniała, który sound system był lepszy pod względem głośności, jakości dźwięku, toastingu itd. Niektórzy sądzą, że to właśnie starcia soundsystemowe dały początek późniejszym rapowym bitwom.

Agresja i broń najczęściej były jedynie dekoracją. Zdarzało się jednak, że wykraczały one poza swoją funkcję decorum, a rywalizacja przybierała zgoła niepokojowe oblicze. Znane są przypadki, w których członkowie jednego sound sytemu straszyli gości uczestniczących w wydarzeniu organizowanym przez konkurencyjny sound system, niszczyli nagrania, sprzęt itd. Niektóre sound systemy zamieniały się wręcz w regularne gangi. Także współcześnie stanowią one na Jamajce bazę dla organizacji przestępczych. W 2009 roku, wojna która rozgorzała między sound sytemami powiązanymi z dwoma najpopularniejszymi na Jamajce DJami była tak poważna, że w sprawie interweniował sam premier tego kraju. Nie jest oczywiście tak, że przemoc jest w kulturze soundsystemowej czymś powszechnym. Problem ten dotyczy współcześnie przede wszystkim soundsystemów grających muzykę dancehall zlokalizowanych na Karaibach i w ich najbliższych okolicach. Szerzej rozpowszechniony na świecie odłam kultury soundsystemowej związany z nurtem Rastafari oraz muzyką roots reggae i dub cechuje się już zdecydowanie bardziej pokojowym nastawieniem.

Na bitwach (zarówno scenicznych jak i prawdziwych) oraz powiększaniu mocy sound systemów rywalizacja się nie kończyła. Od początku istnienia kultury soundsystemowej, na Jamajce trwał prawdziwy wyścig w staraniach o zdobycie najlepszych i trudno dostępnych utworów. Ważnym źródłem nowej muzyki były unikatowe nagrania niedostępne nawet dla radia, dostarczane sound systemom przez wytwórnie płytowe. Inną strategią stosowaną przez sound systemy było zatrudnianie ludzi specjalnie po to, by podróżowali do Stanów Zjednoczonych i przywozili stamtąd najlepszą muzykę jaką byli w stanie znaleźć. Etykiety na płytach winylowych często zamazywano, tak żeby konkurencja nie mogła podpatrywać tytułów. Ze względu na konieczność sprowadzania muzyki zza granicy, a także z racji słabo rozwiniętego lokalnego przemysłu muzycznego, ilość muzyki dostępnej dla sound systemów była ograniczona. Problem ten znalazł częściowe rozwiązanie na przełomie lat 60' i 70' wraz z powstaniem muzyki dub, która zagościła w kulturze soundystemowej obok rocksteady, ska oraz reggae. Twórcy dubu tacy jak Lee "Scratch" Perry czy też King Tubby zaczęli komponować nowe utwory na bazie starych, przerabiając w studio utwory reggae poprzez wycinanie i zapętlanie poszczególnych ścieżek, dodawanie efektów takich jak echo, pogłos itd. Stosowali więc zabiegi, które po pewnym czasie stały się fundamentem rodzącej się sceny elektronicznej muzyki tanecznej.

Praktyki muzyczne oraz sama muzyka powstała na Jamajce zawdzięczają swój światowy rozgłos fali emigracji z Karaibów do Wielkiej Brytanii mającej miejsce od lat 50'. Prawdopodobnie nie bez wpływu pozostawał też fakt sąsiadowania ze Stanami Zjednoczonymi. Dzisiaj trudno jest sobie wyobrazić jak wyglądałaby współczesna muzyka, gdyby jamajskie sound systemy nigdy się nie pojawiły. W Wielkiej Brytanii, przez długi czas producenci dubowi byli jedynymi ludźmi posiadającymi dużą wiedzę i doświadczenie w niestandardowej, eksperymentalnej obróbce muzyki. Bez nich gatunki takie jak np. post-punk czy trip-hop nie mogłyby powstać w takiej formie jaką znamy dzisiaj. Choć rola jaką odegrała muzyka jamajska nie zawsze jest rozpoznawana i doceniana, można pokusić się o stwierdzenie, że powstanie sceny soundsystemowej jest jednym z najbardziej doniosłych wydarzeń w historii współczesnej muzyki.

*Terminologia przyjęta w muzyce jamajskiej różni się nieco od tej stosowanej we współczesnych nurtach muzyki elektronicznej. DJ (disc jockey) to w muzyce jamajskiej osoba odpowiedzialna za kontakt z publicznością oraz "toasting" czyli dodawanie na żywo warstwy wokalnej. Selektor lub operator to ktoś puszczający muzykę. Poza nurtami jamajskimi osoby takie zwykle nazywa się odpowiednio: MC i DJ.

Źródła:

Carl Stanley, Looking back at Jamaica sound system history, (http://louderthanwar.com/looking-back-jamaicas-sound-system-history) (dostęp: 13.05.2016)

Christopher Patrige, Dub in Babylon. Understanding the Evolution and Significance of Dub Reggae in Jamaica and Britain from King Tubby to Post-punk, London, Oakville 2010, Equinox.

http://thebanginbeats.com/wp-content/uploads/2015/11/mobile-sound-systemrecord-dealer-jamaica-circa-1970.jpg (dostęp: 13.05.2016)

http://www.cbc.ca/m/touch/arts/story/1.835271 (dostęp: 13.05.2016)